Dzień słoneczny i piękny. Dowiedziawszy się od Tomki, że nie ma obławy w Milanówku, wybrałem się do Warszawy. Zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie. Sporo domów jest już odnowionych lub nawet odbudowanych. Bruki i chodniki również się naprawia. Jedynie śródmieście przedstawia nadal żałosny widok ruin. Ciągle spotyka się kapele uliczne, które grają bardzo pięknie. Przed filharmonią widziałem całą orkiestrę z dyrygentem. Grała fragment opery z towarzyszeniem śpiewu jakiegoś tenora o wyszkolonym głosie. Przed sejmem spotkałem zespół szczególnie wzruszający. Było to pięciu byłych żołnierzy. Dwóch, całkowicie ubranych, było jednonogich.
Warszawa, 10 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Celem naszego wyjazdu do Moskwy było zagadnienie Warszawy, a to z dwóch zasadniczych powodów: chodziło o to, czy zaistnieją warunki, w których będziemy mogli doprowadzić do szybkiej odbudowy miasta jako stolicy kraju i na jaką pomoc moglibyśmy w takim razie liczyć ze strony sojuszniczego i przyjaznego nam Związku Radzieckiego. Odnośnie odbudowy uzyskaliśmy całkowitą jednomyślność w tym sensie, że marszałek Stalin uważa, że Warszawa powinna być jak najszybciej odbudowana i ze swej strony pragnie przyjść nam z jak najbardziej wydajną pomocą. To przesądza dla nas sprawę, że Warszawa będzie stolicą rządu.
25 stycznia
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Działania hitlerowskie, podjęte w zakresie zniszczeń daleko wykraczają poza najszerzej interpretowane nakazy strategiczne.
Nie celem wstrzymania pochodu zwycięskiej armii radzieckiej wysadzono pałac i bramy pałacu Ossolińskich, spalono i przygotowano do wysadzenia pałac w Łazienkach, spalono Bibliotekę Publiczną, Bibliotekę Krasińskich, tysiące innych budynków publicznych i prywatnych. To była realizacja zapowiedzi Sauckla, rzuconej w czasie wizyty u Franka, że jeśli kiedykolwiek będziemy musieli opuścić ten kraj, to nie zostanie tutaj kamień na kamieniu. To była próba realizacji zapowiedzi Führera, że Polska nigdy nie odżyje.
[...] Dzisiaj ponownie stajemy do wyścigu pracy. Warunki startu są dla nas bez porównania gorsze niż innych zawodników. Poza dawnymi i znanymi brakami: niższym zinwestowaniem naszego kraju, słabszym wyrobieniem pracownika, niedostateczną organizacją — obciążają nas zniszczenia wojenne. W gruzach leży centrum dyspozycji kulturalnej, politycznej i gospodarczej i wielki ośrodek wytwórczości — Warszawa, poszarpana jest sieć komunikacyjna w całym kraju, poniszczone miasta, przemysł i tysiące osiedli wiejskich.
[...] Stoją przed nami zadania techniczne tak wielkie, jakie nigdy nie stały przed żadnym z krajów świata. Lecz jeżeli chcemy istnieć — musimy je podjąć. Inaczej nie rozerwiemy nigdy zaklętego koła polskiej nędzy, nie damy dla kultury światowej tego wkład, na jaki, w naszym przekonaniu, nas stać.
Warszawa, 21 października
U progu prac nad odbudową, „Skarpa Warszawska” 1945, nr 1.
Zniszczenie Warszawy przez Niemców nasuwa daleko idące spostrzeżenia. Wśród ruin i zgliszcz wyróżniamy zupełnie łatwo, że najbardziej gruntownemu zniszczeniu uległy urządzenia techniczne i przemysłowe, jak dworce, mosty, fabryki wysadzone starannie z dużym nakładem pracy i pomysłowości, i w tej samej kategorii również obiekty zabytkowe: Zamek, pałace, kościoły, pomniki. Spalenie takiego budynku było zniszczeniem niewystarczającym dla Niemców i, jak świadczą zachowane w Łazienkach lub Teatrze Wielkim ślady dziur dla materiału wybuchowego, po spaleniu miało nastąpić jeszcze całkowite zniszczenie przez wybuch.
Czym tłumaczyć to szczególne natężenie niszczycielskiej pasji niemieckich zbrodniarzy w stosunku do sędziwych zabytków? Odpowiedź znajdziemy w haśle przez nich samych głoszonym: „Naród żyje tak długo, jak żyją dzieła jego kultury”. Tu tkwi bez wątpienia uzasadnienie niszczycielskiej pasji niemieckiej. Zniszczenie Warszawy — to jedna z prób zniszczenia narodu polskiego. [...]
Na szczęście posiadamy dość wiedzy o naszych zabytkach i dostateczną ilość niezbędnych materiałów, aby przywrócić skarbnicy naszej kultury to, co zostało jej zrabowane. A dzieła, które powstaną z popiołów, będą służyły nowym pokoleniom ku budowie lepszego jutra.
Warszawa, 28 października
Przeszłość w służbie nowego życia, „Skarpa Warszawska” 1945, nr 2.
Wstąpiłam do Teatru Polskiego. Szyfmana spotkałam przed teatrem. Oprowadził mnie po całym gmachu. Zupełnie odremontowany po wyszabrowaniu i przyodziany w identycznie tę samą szatę, co był poprzednio. Wszystko się lśni. Kiedy Szyfman wprowadził mnie na widownię, łzy pociekły mi z oczu. Zobaczyłam tłum przyjaciół i znajomych, których już nie ma. Zobaczyłam świat znikniony, a piękny, który już nigdy nie wskrześnie. Stamtąd szłam – po raz pierwszy – przez plac Napoleona. Przestał istnieć.
Warszawa, 15 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wróciliśmy we środę rano, a zaraz we wtorek poszłam z ZAIKS-em na wrześniowe powszechne odgruzowywanie stolicy. Byli i członkowie, i pracownicy ZAIKS-u, ale przyszli chyba głównie pracownicy, bo nikogo nie znałam prócz pani Pomirowskiej, która pilnowała naszych rzeczy, pani Orzechowskiej, sekretarki Związku, i Zawieyskiego, z którym razem wybieraliśmy z gruzu cegły. Potem już tylko układałam i sama własnoręcznie z podawanych mi cegieł ułożyłam stos, w którym, jak potem obliczyłam, było około 500 cegieł. Uderzyła mnie niesamowitość widoku. Byliśmy na terenie dawnego getta, koło nowej Marszałkowskiej, ale w jakim to było miejscu dawnej Warszawy, to nie mogłam rozpoznać. Pod niebem bardzo błękitnym – góry miału i gruzu o płowej barwie pustyni poprzetykane tu i ówdzie rdzawą cegłą – zapstrzyły się nagle ruchliwie kolorowymi bluzkami, koszulami, spódnicami. Za usypiska gruzu pomału zachodziło słońce, wkrótce nad krawędzią grzbietu tych Gór Martwych widać już było tylko zielono-złoty blask opustoszałego powietrza. Na dole z przeciwległej strony był przed nami krajobraz rozwalonego, nie znanego mi i nierozpoznawalnego w swej kalekiej postaci miasta – przeszyty świetną nowoczesną arterią Nowej Marszałkowskiej, po której między zielenią trawników wysadzanych strzyżonymi brzostami (takimi jak były na Akademickiej we Lwowie) – śmigały jeszcze purpurowe od słońca, z zapalonymi oknami tramwaje. Z gruzów i usypisk po drugiej stronie tej w pustce założonej ulicy spływały całe kolumny różnego rodzaju młodzieży wracającej z odgruzowywania. Szli w ordynku, tupali, krzyczeli, śpiewali. Ludzka wytresowana miazga – masa. Nie wiem, dlaczego malarze nie umieją tego wszystkiego namalować.
Warszawa, ok. 26 września 1949
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Mając jeszcze trochę czasu do otwarcia wystawy rumuńskiej obeszłam po raz pierwszy od czasów okupacji Stare Miasto. Wstrząsające wrażenie. Ze Starego Rynku nie ma prawie ani śladu, stoją tylko trzy domy, z których jeden, kamienica Baryczków – oszklony. Ale praca odbudowy huczy wszędzie. Weszłam do katedry. Myślałam, że tam we wnętrzu coś się zachowało, ale tam tylko piach i mury pokrzyżowane rusztowaniami przetkniętymi słońcem, w którego smugach widać robotników rozmaicie upozowanych. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to znane mi posągi wnętrza katedry tak dziwnie porozmieszczane, ale to byli żywi robotnicy, półnadzy i brązowi od opalenizny. Natomiast bardzo pięknie odbudowana już część Miodowej i Senatorskiej. Przepięknie odrestaurowane pałace, skasowane secesyjne intruzy; zbieg tych ulic jest czarownie wielkostołeczny, ale dzisiaj to będą wszystko siedziby biur.
Warszawa, 25 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950-1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dzisiejszego ranka dopełniłam zalegające notatki, kończę zaległości opisem tego, co widzę teraz przed moimi oknami. Oto pewnego wieczora pojawiły się na majdanie już pod wieczór kopaczki i buldożer, czyli spychacz. Zaczęli coś ciukać w ruinach. Myślałam, że to próbują maszyny. Ale następnego ranka (było to coś trzy tygodnie temu) pojawiły się brygady junaków SP, druga kopaczka i drugi spychacz. Od tego czasu praca tu wre od świtu do nocy. Gruzy są już prawie aż do 6 Sierpnia uprzątnięte, spychacze zrównały ziemię. Odsłoniła się ulica 6 Sierpnia i oto nie zmieniwszy mieszkania mieszkam po 34 latach... od ulicy. Od rana do wieczora hałas robót maszynowych jak w piekielnym młynie i wtóry hałas ruchu ulicznego, acz z pewnej odległości. Ale to hałas twórczy, buduje się nowa dzielnica mieszkaniowa, więc to znoszę lepiej niż poprzednie hałasy rozwydrzonych chłopaków, grających w piłkę nożną. Jedno tylko muszę stwierdzić – maszyny ciągle się psują, a organizacja robót wydaje mi się bardzo prymitywna i niedołężna. Zielona koparka nieraz stoi bezczynnie po parę dni, czerwona, sprawniejsza, też od czasu do czasu nawala. Mnóstwo ludzi chodzi koło tego wałęsając się i nic nie robiąc. Wielu robotników leży na pół nago i opala się po prostu.
Warszawa, 5 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na placu przed moimi oknami marazm kompletny. Zielona koparka, do której po dwa razy na dzień przyjeżdżało pogotowie techniczne, po każdej reperacji chodziła ze dwie godziny, a wreszcie stanęła definitywnie. Czerwona działa opieszale. Ilość lor samochodowych jest chyba ze trzy razy większa, niż potrzeba na pracę tej jednej, a nawet obu koparek. Toteż przez większość dnia zatarasowują teren aż do 6 Sierpnia; wygląda to jakby jakiś zmotoryzowany jarmark w miasteczku. Chłopaki z SP włóczą się po placu jak muchy w mazi, nie starcza ich na inicjatywę, żeby zebrać na kupę poroztrząsane przez koparki żelaziwo. Od czasu do czasu któryś z nich ciągnie pomaleńku jakąś sztabę lub inny wiezie na żelaznej taczce parę kawałków rdzawych kabli. Tempo i organizacja pracy zdumiewają mnie monstrualnym niedołęstwem. Aż trudno pojąć, że mimo to wszystko Warszawa jakoś się buduje.
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
[...] pojechaliśmy na owo przyjęcie do Rady Ministrów. [...]
Modzelewski, który zna tam wszystkie kąty, żeglował „od tarasu”. Taras jest olbrzymi z feerycznym widokiem na ogród pałacowy od strony Wisły. Monumentalne schody w blasku lamp i cały pod nimi ogród również suto się świecił – żarówki festonami; wszędzie pod drzewami także stoły z przyjęciem. Miałam wrażenie, że jestem gdzieś w Paryżu czy Londynie w wielkiej restauracji dla... cudzoziemców. Prawie można było zapomnieć, że kraj jest nieszczęśliwy – i coż to za kontrast z tymi setkami tysięcy ludzi wystającymi godzinami w ogonkach dla zdobycia kawałka mięsa. Na tarasie - stoły dla high life’u. Tu już nie brakło ni noży, ni widelców, tu już nie stało się, lecz siedziało na krzesłach dosyć wspaniałych [...]. W jakiejś chwili tego przyjęcia usiadł przy mnie młodo jeszcze i bardzo sympatycznie wyglądający pan i powiedział: „No, cóż, proszę pani. Już teraz będzie w porządku z tym okienkiem?” – „Z jakim okienkiem?” – „No, z tą historią widoku przed pani oknem? Nie zburzymy tego domu.” – „Aha, pan słyszał ten mój kawałek w radiu?” – „Bo pani nie wie – powiada ów jegomość. – Bo ja jestem właśnie ten Sigalin, co buduje to MDM i w ogóle...” [...]
Były przy tym stole różne toasty, a najwięcej – na cześć architektów i budowniczych Warszawy, który wypiłam na ręce Sigalina, tym bardziej że dostał i nagrodę państwową z wysokim orderem.
W jednym z toastów pito na cześć literatury – zdaje się, że Ochab wzniósł ten toast. „To w pani ręce pijemy ten toast” –powiedziała pani Natalia. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, aż tu suną do mnie premier i prezydent z kielichami. Cyrankiewicz mówi: „Za pomyślność pani przyszłych dzieł”. Ja jak niemądra: „We mnie to już takie małe można pokładać nadzieje”. Na co premier: „O nie, przeciwnie”. Zdjęła mnie złość, że tak osłabła moja twórczość i że tak mało mogę dać tej nowej Polsce, która mimo wszystkie błędy, zbrodnie i grzechy – z pierworodnym: zależności od Moskwy – wydaje mi się jakaś bardzo interesująca i ważna. Jak łatwo jednak ująć mnie, rozbroić i wziąć na lep uprzejmości! Próżność?!
Warszawa, 22 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.